POLSKI ZWIĄZEK RUGBY

JEDNOŚĆ • PASJA • SOLIDARNOŚĆ DYSCYPLINA • SZACUNEK

Menu

1976: Jajo na twardo12.10.2017

 
Janusz Świerczyński, Sportowiec 01.06.1976
 
Kiedy wiceprezes Polskiego Związku Rugby w swym nienagannie skrojonym garniturze rzucał się z błyskiem w oku na szyję oblepionym od stóp do głów błotem zawodnikom, którzy przed chwilą zeszli z boiska, postronni obserwatorzy pojęli, że są oto świadkami sceny niemal historycznej. Działacze nie są na ogół skorzy do tego rodzaju poświęceń, zwłaszcza gdy występują w garniturach  prywatnych.  Znaczenie odniesionego przed chwilą zwycięstwa nad rugbistami hiszpańskimi usprawiedliwiało w pełni szaleństwo prezesa. Andrzej Kopyt, kapitan polskiej piętnastki, człowiek już niemłody, znany z wewnętrznej dyscypliny, który połowę swego żywota poświęcił rugbowej pasji, rozkleił się zupełnie. Powiedział, że na ten sukces czekał lata i że jest to jego najpiękniejszy dzień. 
 
Cóż jednak się w końcu zdarzyło tego najpiękniejszego dnia, gdy ziemia i powietrze przesiąknięte były wodą, a mimo przejmującego zimna i terminu kolarskiej transmisji na stadionie białostockim zebrało się blisko dwa tysiące kibiców? Dzieci, młodzież, głównie chłopcy.
W tym mieście po raz pierwszy i ostatni widziano rugby dziesięć lat temu, kiedy większość widzów baraszkowała w piaski. Bawili się doskonale. Śmiali się do rozpuku, gdy zawodnicy rozbijali ciałem kałuże błota, śpiewali "Polska gola" i gwizdali, gdy przeciwnicy wykonywali rzuty karne. Futbolowe zwyczaje widowni, a na boisku gra, w której nie wiadomo o co chodzi. Rugbistów nie tylko nie rozumie nasza publiczność, jakże różna od tej na Wyspach Brytyjskich lub we Francji, rozsmakowana tam w tysiącach kombinacji taktycznych, udanych zagraniach poszczególnych zawodników. Wydaje się, że nie zawsze rozumieją ich także mecenasi sportu. Przynajmniej tak dotąd bywało. Rugbiści trochę przywykli już do swego losu, ale z każdej rozmowy z zawodnikiem czy działaczem przebija nuta żalu, uczucie niedocenienia. To ukryta choroba sieroca. Trzeba zresztą przyznać... niezwykle twórcza przypadłość.
Rugbiści zawsze pozostawali na uboczu wszelkich sportowych wydarzeń. Gonili za tą jajowatą piłką, bili się o nią tylko dla własnej satysfakcji. Ich występy nie rozpalały namiętności tłumów, nie zdobywali olimpijskich medali, nikt nie utożsamiał z nimi sportowej pozycji naszego kraju. Ale owa słabość byłą zarazem ich wielką siłą. Przetrzymali chwile kryzysu, kiedy to na początku lat sześćdziesiątych GKKFiT wstrzymał dla nich wszelkie dotacje. Nie widziano większego sensu w finansowaniu gry niezbyt popularnej, nie mającej, jak się wówczas zdawało, większej przyszłości. Oni jednak grali nadal. Nikt nie zwracał im utraconych zarobków, sami opłacali sobie podróże. A jednak przebili się przez niechęć i obojętność. Dziś wywalczyli już sobie pomoc. Nie wyrzuca się ich już z boiska - że szkoda murawy. Są pieniądze na uczestnictwo w międzynarodowym turnieju, na rozgrywanie spotkań ligowych, a dla najlepszych jest osiem kompletów specjalnych reprezentacyjnych strojów. To ważne. Przecież jeszcze dwa lata temu grali w koszulkach, które otrzymali od Marokańczyków. Było ich piętnaście. Gdy trener zmieniał zawodnika, rezerwowy i schodzący zmieniali się także całym strojem ku uciesze trybun. 
Zwycięstwo w Białymstoku nad Hiszpanią pozwoliło polskiej drużynie na czwartą już z kolei walkę w grupie finałowej Pucharu FIRA. Do tej pory nie udało im się wywalczyć pozycji zapewniającej pozostanie wśród czołowych zespołów. Nigdy też nie pokonali Hiszpanów. A puchar FIRA, to mistrzostwa Europy. Nie biorą w nich udziału jedynie Wyspiarze, którzy przekonani o własnej wyższości unikają od lat jakiejkolwiek konfrontacji. Nie jest im to zresztą potrzebne. Wychodzą oni bowiem z założenia, że walka o tytuły zabiją prawdziwego ducha tej gry. Konsekwentnie wierni mu Anglicy, mimo że mają ponad tysiąc klubów z nierzadko wiekową tradycją, z tych samych powodów nie rozgrywają po dziś dzień mistrzostw własnego kraju! Zostawmy jednak konserwatystów. Naszych rugbistów nie stać na fanaberie, muszą walczyć o swój byt. Dlatego słusznie taką wagę przywiązują do zwycięstw i dobrej lokaty w tabeli FIRA. Wierzą, że staną się one pomocne w uruchomieniu rezerw, które można i należy wykorzystać.
 
Przez wiele lat narodową drużyną opiekował się dr Józef Grochowski, pracownik naukowy warszawskiej AWF i zarazem trener uczelnianego zespołu. Za prowadzenie narodowego zespołu otrzymywali jedynie tzw. Nagrody, bowiem etatu Związek nie miał. Z reprezentacją rozstał się w roku ubiegłym a jego miejsce zajął Ryszard Wiejski, były wielokrotny reprezentant kraju a dziś trener Budowlanych Łódź. Polska Federacja Sportu przyznała Związkowi etat dla trenera więc teraz pozostaje tylko dokonanie niezbędnych formalności. Za te pieniądze Wiejskiego należałoby wykorzystać w większym niż dotychczas stopniu. Podróże po kraju i obserwacja zespołów klubowych oraz prowadzenie obozów przygotowawczych, to chyba jedynie część pracy. Wydaje się, że należy usilnie zabiegać o sprowadzenie do naszego kraju filmów z rozgrywek najlepszych zespołów świata, materiałów szkoleniowych, a także co chyba najważniejsze, umożliwić trenerowi bezpośredni kontakt w postaci zagranicznego stażu. Pedagogiczne zdolności Ryszarda Wiejskiego już się sprawdziły na terenie klubu, warto więc chyba podjąć tego rodzaju inwestycję, która w sumie dużo nie kosztuje.
Przed przystąpieniem do drugiej rundy rozgrywek Związek zaprosił do nas trenera z Anglii. Trener przyjechał, pokręcił nosem i... wyjechał. Zmogły go warunki, w jakich przyszło mu dzielić wraz z narodową drużyną wspólny obozowy byt. Ale mimo tego krótkiego pobytu wydaje się, że zostawił u nas wiele ciekawych wiadomości, które zaowocowały właśnie w tak ważnym spotkaniu z Hiszpania. Dlatego choćby z podobnych prób nie należałoby w przyszłości rezygnować. Sportowy sukces trzeba bowiem wykorzystać jak najlepiej. Na przykład w spełnieniu marzeń o utworzeniu drużyny złożonej z zawodników odbywających służbę wojskową. Walory tej gry są kapitalne i dziś już nie trzeba byłoby nikogo o nich przekonywać. A właśnie w wojsku owalna piłka znalazłaby niezwykle korzystny grunt. Chętnych są tysiące. Trzeba też wzmóc pracę z juniorami, pomyśleć o zapleczu dla reprezentacji. Kłopot jednak, że nie ma go kto szkolić. Dziś jest tak, że więcej trenerów rugby występuje na boisku jako zawodnicy niż ćwiczy innych.
 
Na pożegnalnej pomeczowej kolacji usiadłem pomiędzy dwoma zawodnikami. Sąsiad z prawej, Zygmunt Dobrzyński grał jako łącznik młyna. Przez długie minuty opowiadał o tej jednej – fantastycznej akcji, kiedy to dokonując cudów zręczności przekazał piłkę nadbiegającemu Andrzejowi Kopytowi. Ich wspólne działania zakończone przyłożeniem piłki przez Jabłońskiego, co w wyniku dało zwycięstwo w meczu było zagraniem iście cyrkowym. Czymś podobnym do piłkarskiego strzału nożycami lub celnego woleja. Tej akcji nie zrozumiano na trybunach, nie odczytano jej mistrzostwa. Dobrzyński szukał u mnie potwierdzenia swych odczuć. Bo na taką jedną chwilę warto czekać latami...
Kim jest Zygmunt Dobrzyński? Jest brygadzistą w warszawskich zakładach Róży Luksemburg. W jego pracy obowiązuje mikronowa dokładność, gdyż wymagają jej elektronowe lampy. Zwolnienia z pracy są trudne. Omijają go premie i nagrody. Gwarowo mówi się, że z pieniędzmi jest do tyłu. On - trzydziestoletni dziś zawodnik, mający rodzinę i dom gdzieś daleko od centrum miasta. Chciałby wykombinować jakiś samochód, niechby i stary grat, bo te dziesiątki kilometrów przemierzane autobusami pochłaniają za dużo czasu i energii. O czwartej w domu, obiad i wymarsz na trening. Czasami zdąży na film w telewizji. Mówi, że koledzy go potrzebują, więc on nie może nawalić. I tak długo będzie jeszcze grał, aż mu powiedzą - Stary dziękujemy...
Sąsiad z lewej to Jerzy Królicki, absolwent AWF. Podczas meczu wysławił się niezwykle odważnym slalomem pomiędzy trójką zaciekle atakujących obrońców. Zdobył punkty, czyli strzelił gola po oszukańczym dryblingu przez całą obronę. Tyle, że tu chwytano go za ręce i nogi. Uciekł im. Jest skrzydłowym i mistrzem sprinterskiego biegu. Ma 26 lat i pracuje w zakładzie pedagogiki AWF, gdzie jest starszym asystentem. Prowadzi zajęcia ze studentami i sam studiuje. Chce zdobyć dyplom uniwersytecki. Jeszcze w tym roku planuje zebrać obszerny materiał wśród studentów, który po opracowaniu być może przyniesie mu stopień naukowy. Kierownikiem zakładu jest dr Zofia Żukowska i dzięki jej pomocy może "uciekać" na zgrupowania i wyjeżdżać na mecze z reprezentacją. Na przychylności szefa kończy się jednak życiowy sukces. Mieszka w akademiku, na założenie rodziny nie ma ani czasu ani warunków.
Dwóch z piętnastu. Piętnaście różnych życiorysów, piętnaście podobnych kłopotów ze zwolnieniami na mecz lub wyjazd. I wspólne dla wszystkich pragnienie - do końca wykorzystać sukces o jakim marzyli od dawna. Chyba już wówczas gdy takie marzenia o... jaju naprawdę twardym, o przełamaniu wiecznego impasu owalnej piłki można było między bajki włożyć.
 
Tarcza Kontynentu 2017/2018 RET: Polska v Mołdawia w Gdańsku
Tabela Ekstraligi
01Budo 20111877
02Ogniwo Sopot1875
03Orkan Sochaczew1865
04Edach Budowlani1865
05Lechia Gdańsk1742
06Juvenia Kraków1838
07Arka Gdynia 1725
08Awenta Pogoń1819
09Posnania Poznań1819
10Up Fitness Skra18-72

Wyniki