Japonia - ziemia obiecana rugby?20.07.2020
TweetNiedawno świat obiegła wiadomość, że uznawany przez wielu za najlepszego obecnie rugbystę na świecie Nowozelandczyk Beauden Barrett postanowił podpisać roczny kontrakt z japońskim klubem Suntory Sungoliath z Tokio. Nie jest pierwszą gwiazdą rugby, która zagra w Japonii, ale jest największą gwiazdą u szczytu kariery. Japonia może stać się ziemią obiecaną rugby. Czy tak będzie?
Rugby w Japonii pojawiło się ponad półtora wieku temu, a Japończycy zaczęli w nie grać w 1899. Pierwszymi byli studenci uniwersytetu w Keio, którzy zapoczątkowali jeden z dwóch głównych nurtów rugby w tym kraju – uniwersytecki. W latach 20. XX w. uniwersytety zaczęły grać między sobą, a możnym protektorem tego sportu stał się książę Chichibu, młodszy brat cesarza Hirohito, który podobno zaraził się tym sportem podczas przerwanych studiów w Oksfordzie. W tym okresie liczbę drużyn szkolnych można było już wtedy liczyć w setkach. Drużyny uniwersyteckie spotykały się z podobnymi ekipami z Australii, a nawet dwukrotnie przed wojną zjechała do Japonii drużyna Oksfordu. Dziś szkolnych drużyn są tysiące, a finały rozgrywek uniwersyteckich i doroczne mecze uniwersytetów Meiji i Waseba ściągają od dziesięcioleci na trybuny wielkie tłumy (w tym roku na finale było 57 tys. widzów).
Drugi nurt japońskiego rugby to nurt korporacyjny, który na szerszą skalę zaczął się rozwijać zaraz po drugiej wojnie światowej. Jako pierwszy drużynę rugby wśród pracowników utworzył wielki producent stali, Kobe Steel, w ślad którego poszły kolejne wielkie zakłady przemysłowe z Toshibą i Ricohem w pierwszym szeregu. Pracodawcy wierzyli, że gra w rugby podniesie morale pracowników i zachęci do współpracy. Oba środowiska zresztą się łączyły: przemysłowcy chętniej zatrudniali mężczyzn, którzy na uniwersytetach grali w rugby, bo skoro tam już dostosowali się do panującej w klubach dyscypliny, lepiej rokowali jako przyszli pracownicy. Ten rys dyscypliny zresztą długo szkodził japońskiemu rugby: blokował inicjatywę zawodników i powodował popadanie w schematyczność. Jednak najważniejsze było to, że istniała harmonijna struktura, w której gracze uniwersyteccy po skończeniu nauki mieli możliwość kontynuowania kariery sportowej. W pewnym momencie korporacje odkryły, że transmisje telewizyjne z meczów rugby zamieniają wygrywające drużyny w platformy reklamowe, które uzasadniają inwestowanie w nie większych pieniędzy.
Pieniądze… Japonia mimo obowiązującego w rugby amatorstwa, w latach 70. XX w. zaczęła przyciągać graczy z innych części świata właśnie pieniędzmi. Z czasem rezygnowano z pozorów i wielu nie zatrudniano w fabrykach – zarabiali samym graniem w rugby. A ci, którzy mieli prawdziwą pracę, dostawali dodatkowe pieniądze „pod stołem”. Paradoksalnie, w 1995 Japonia stanęła przeciwko dopuszczeniu profesjonalizmu w rugby, a pół-zawodowa Top League powstała dopiero w 2003. Jednak prawa rządzące światem rugby, w szczególności funkcjonujący w wielu najlepszych krajach zakaz powoływania do reprezentacji zawodników grających poza ojczyzną, powodowały, że trudno było tu ściągnąć największe gwiazdy. W ostatniej dekadzie zaczęli pojawiać się zawodnicy, którzy dorobili się tytułu najlepszego rugbysty świata, jednak zwykle mocno po trzydziestce, aby dorobić sobie przed sportową emeryturą: 35-letni Shane Williams w 2012, 36-letni Dan Carter dwa lata temu czy 34-letni Kieran Reed w ubiegłym roku. Był też nieco młodszy Schalk Burger, który jednak pozostał w rozkroku grając równolegle wciąż dla Stormers. Młodszym wyjątkiem (nigdy nie dostał nagrody dla najlepszego gracza świata, ale bez wątpienia jest jedną z największych gwiazd tego sportu) był Sonny Bill Williams, który pograł w Japonii przez rok, zarabiając krocie i wspierając jej starania o organizację Pucharu Świata.
Jednocześnie coraz lepiej rozwijała się reprezentacja. W 1971 pojechała do Anglii i choć poniosła dwie porażki, to zaprezentowała się świetnie. Zauważono ją i kontakty z drużynami z wyższej półki stały się częstsze. Zaproszono Japończyków do pierwszego w historii Pucharu Świata rozegranego w 1987 i przy tej okazji przyznano im miejsce w International Rugby Board, choć bez prawa głosu. Nie zawsze było różowo, w 1995 stracili najwięcej punktów meczu w historii Pucharu Świata przegrywając 17:145 z Nową Zelandią. Występując we wszystkich Pucharach do 2011 zdołali wygrać tylko jeden mecz, choć wiele porażek wstydu im nie przynosiło. Wielkie wrażenie zrobili dopiero w pierwszym meczu kolejnej imprezy, 19 września 2015, gdy pokonali Południową Afrykę 34:32 i podbili serca kibiców stylem, w jakim to zrobili. Cztery dni później jednak przegrali z wypoczętymi Szkotami i mimo trzech zwycięstw w grupie nie zdołali awansować do ćwierćfinału.
Stosunek wobec Japonii ze strony krajów z najwyższej rugbowej półki nie był jednoznaczny i Azjaci musieli przez lata znosić sporo upokorzeń. Niby doceniano potencjał tego rynku, ale w ślad za tym nie szły czyny, a świat wciąż traktował Japończyków jak słabeuszy. Trudno było im mierzyć się z najlepszymi – od lat 80. poza Pucharami Świata z Nowozelandczykami zagrali dwa razy, a z Południową Afryką, Australią, Anglią i Francją tylko raz (przy czym większość z tych spotkań przypada na okres od 2017, czyli przygotowań do ostatniego Pucharu Świata). Gdy próbowali wprowadzić swoją drużynę do Super Rugby, SANZAAR zażądał od nich kilku milionów dolarów za samo prawo gry, na dodatek wymagając, aby mecze „domowe” przeciwko drużynom z Południowej Afryki rozgrywać w Singapurze. Gdy Japończycy chcieli negocjować te warunki po paru latach, SANZAAR nie ustąpił, co zaowocowało usunięciem się Sunwolves z ligi. A przecież warto zwrócić uwagę, że podczas gdy w innych krajach Super Rugby trybuny zwykle świeciły pustkami, w Japonii na meczach Sunwolves zapełniały się po brzegi.
W 2005 Japonia stanęła do rywalizacji o prawo organizacji Pucharu Świata w 2011. Chociaż mieli świetną ofertę, przegrali z Nową Zelandią. Tamtejsi działacze poniekąd zaszantażowali decydentów twierdząc, że to ostatni turniej, o który mogą się starać, bo przy takim tempie jego rozwoju, nie podołają organizacji kolejnych edycji. Jednak cztery lata później w wyścigu o organizację Pucharu Świata w 2019 Japonia zwyciężyła. Stała się pierwszym krajem spoza ścisłej rugbowej elity, która otrzymał taką szansę. I niewątpliwie ją wykorzystał, pod każdym względem. Japończycy wygrali wszystkie mecze w grupie, pokonując m.in. Irlandię i Szkocję. Awans do ćwierćfinału (w którym rewanż na nich wzięła Południowa Afryka) stanowił nie tylko sukces sportowy, ale i nobilitację organizacyjną: federacji japońskiej dał identyczne prawa w Radzie World Rugby (trzy głosy) jak zaledwie dziesięć innych unii na świecie. Opublikowany niedawno raport z Pucharu Świata świadczy o tym, że był on sukcesem organizacyjnym, finansowym i sportowym, a postawa drużyny gospodarzy wniosła w niego niemały wkład.
Po Pucharze Świata przyszedł koronawirus. Z jednej strony nieco pokrzyżował plany włodarzy japońskiego rugby, bo zaplanowane wcześniej przekształcenie ligi w pełni profesjonalną, rozluźnienie korporacyjnych powiązań klubów (próba stworzenia tożsamości bardziej lokalnej niż fabrycznej) musiało się opóźnić. Ale jednocześnie to chyba właśnie te korporacyjne powiązania stały się elementem, który uratował japońskie rugby. Co więcej, nie tylko uratował, ale sprawił, że jego atrakcyjność przekroczyła wszelkie oczekiwania. Dzisiaj, w świecie owładniętym epidemią, gdy najlepsze federacje i kluby rugby przeżywają trudne chwile, tną wynagrodzenia zawodników nawet o 60%, a władze Premiership i Top 14 obniżają salary cap, Japonia jawi się jak ziemia obiecana dla rugbystów. Tu pieniędzy nie brakuje. Liderzy światowego rynku elektroniki, motoryzacji, stali czy operatorzy telefonii zapewniają niezbędne wsparcie, dzięki czemu można w tym kraju zarobić więcej niż w Europie, nie wspominając o półkuli południowej. I zaczęli pojawiać się gracze z najwyższej półki u szczytu swych karier, tacy jak wspomniany na wstępie Beauden Barrett czy inny z najlepszych graczy na świecie, jego kolega z reprezentacji Brodie Retallick. Barrett grając w Japonii w przyszłym roku będzie prawdopodobnie najlepiej zarabiającym rugbystą na świecie, detronizując konkurentów grających w Europie. A przecież ta para to nie koniec – do Japonii zmierza cały zaciąg świetnych rugbystów w całego świata, wśród nich George Kruis, Alex Goode, Greig Laidlaw, Hadleigh Parkes czy gwiazda ostatniego Pucharu Świata Makazole Mapimpi. Są też znakomici trenerzy – wystarczy wspomnieć przybyłych w tym roku Miltona Haiga czy Johana Ackermanna.
Takie manewry przyciągają do ligi uwagę mediów i widzów, a sami ich bohaterowie (niezależnie od wieku) wnoszą swój wkład do rozwoju rodzimych zawodników. Coraz częściej pojawiają się też spekulacje, że tutejsze kluby będą w jakiejś formule mierzyć się z najlepszymi drużynami z Nowej Zelandii. Na przełomie 2021 i 2022 ma wystartować w pełni zawodowa liga, w której strukturach (podzielonych na trzy dywizje, z których tylko jedna zachowa status półzawodowy) – mimo wysokich wymagań organizacyjnych i finansowych – ma być aż 25 klubów. To oznacza, że zawodowych rugbystów będzie tu więcej niż z wielu innych krajach należących do rugbowej czołówki. Możemy też liczyć na pełne trybuny – sukces na Pucharze Świata, obecność gwiazd, powiązanie klubów z lokalnymi społecznościami powinny zwiększyć zainteresowanie kibiców. I trudno się dziwić kierującej projektem nowej ligi Mayumi Taniguchi, gdy twierdzi, że jej celem jest stworzenie najlepszej ligi rugby na świecie.
Japonia staje się ziemią obiecaną rugbystów. Czy stanie się ziemią obiecaną rugby? Ma szansę...
Więcej informacji o rugby w kraju i na świecie przeczytasz na moim blogu „W szponach rugby” [kliknij]
Grzegorz Bednarczyk