Rugby może pomóc ustawić życiowy celownik01.05.2020
Tweet
Zgrupowanie Juvenii Kraków w Myślenicach przed startem rundy wiosennej Ekstraligi. W salce, w której zawodnicy mają zajęcia teoretycznie z trenerami, stoi na środku Michał Buda. Prezes firmy DahliaMatic właśnie staje się członkiem sztabu szkoleniowego. Opowiada młodym rugbistom o swojej ścieżce życiowej i tym samym zmusza do refleksji nad drogą, którą tuż przed egzaminem maturalnym wybierze każdy z nich. To kolejny etap współpracy, która wykracza poza ramy tradycyjnej relacji klub sportowy - sponsor.
Należąca do międzynarodowej Grupy Asseco firma DahliaMatic jest jednym z najważniejszych polskich graczy konsultingowo-wdrożeniowych w zakresie rozwiązań IT. Jej prezes, Michał Buda, to człowiek otwarty, ciekawy świata, ceniący sobie szczere relacje oraz głęboko zakorzenione wartości. Właśnie dlatego, gdy za sprawą zrządzenia losu wpadł na Juvenię Kraków, postanowił związać się z nią na dłużej. Dlaczego i w jaki sposób? Pogłębionej i wartej poznania odpowiedzi na te oraz inne pytania, Michał Buda udziela w wywiadzie, który trzeba przeczytać do ostatniej kropki!
Co jest fajnego w rugby?
- Rugby jest w Polsce nieoczywiste. To wystarczy, by przypuszczać, że ludzie, którzy się wokół niego kręcą są najprawdopodobniej ciekawsi niż przeciętni sportowcy. Ci którzy stawiają na piłkę nożną tylko dlatego, że wszyscy tam idą. Rugby zwróciło moją uwagę kilka dobrych lat temu. Pewnej soboty – bez wyraźnego bodźca - wsiadłem w samochód z małymi dziećmi i pojechaliśmy na mecz Orkana Sochaczew z Posnanią. Spóźniliśmy się 5 min. Zabrakło biletów, więc bileter wyrwał kartkę z notesu, napisał na niej „3zł”, podpisał się i wpuścił nas na obiekt. Nie jestem fanem rugby, który ogląda trzy mecze dziennie. Śledzę często Puchar 6 Narodów i chodzę na mecze reprezentacji w Warszawie. Dlatego zaskoczyło mnie, kiedy jeden z zawodników gospodarzy otrzymał czerwoną kartkę. Kibice nie tylko zgodzili się z decyzją arbitra, ale jeszcze wytykali wyrzuconemu graczowi, że z sędzią się nie dyskutuje. Siedziałem otoczony fajnymi ludźmi. Nie było zapalczywości, tylko pełne zrozumienie. Właśnie tak pojawiło się moje zainteresowanie rugby.
Czyli niszowy w Polsce sport, który angażuje ludzi, bo wciąż ważniejsza jest w nim pasja, niż pieniądze?
- Zawodnicy uprawiają go przede wszystkim dla siebie. Takie wartości, jak trzecia połowa, czy szczere podanie ręki i odpuszczenie sobie poza boiskiem, muszą mieć głębsze źródła. Robisz to, bo w to wierzysz, a nie dlatego, że zarabiasz 5 milionów dolarów miesięcznie, więc wypada się uśmiechać. Tak, jak wspomniałem - rugby jest nieoczywiste, a ja lubię poznawać nowe i ciekawe rzeczy.
Wspomnieliśmy już parę słów o wartościach w rugby. Wiele już napisano o tym, jak różne zestawy cech sportowca pomagają w życiu biznesowym. Czy według Ciebie, rugby wyróżnia się pod tym względem wśród innych dyscyplin?
- Po pierwsze myślę, że czym innym jest wybór rugby w Anglii, Walii, czy Nowej Zelandii, a czym innym zrobienie tego samego w Polsce - a tym bardziej w leżącym gdzieś na dalekim południu Krakowie (śmiech). Jednak cechą wspólną sportowców - również amatorów, którzy dochodzą do jakiegokolwiek poziomu jest większa skłonność do samodyscypliny niż u przeciętnego człowieka. Do narzucenia sobie pobudek o 5 rano, do poświeceń. To pomaga w biznesie i dorosłym życiu. Ale pamiętajmy, że choć kiedy sprzedajemy hot-dogi, jesteśmy górnikami, czy czyimiś pracownikami to też jest to forma bycia w biznesie. Cechy sportowców, o których mówimy odnosiłbym przede wszystkim do samodzielności w życiu biznesowym. Samodyscyplina, skłonność do poświęceń i wysiłku w tym kontekście na pewno pomaga. Zwłaszcza w sytuacji, gdzie do uprawiania sportu nie motywuje cię możliwość zarobku, czy wyników, tylko fakt, że to lubisz. Tak, jak moi koledzy, którzy pracując w firmie informatycznej nie zostaną nigdy mistrzami świata w triathlonie, ale codziennie wstają i biegną tyle kilometrów ile kazał trener. To ludzie, którzy są gotowi do ciężkiej walki. Druga cecha, która przydaje się zwłaszcza z perspektywy pracodawcy to fakt, że sportu zespołowego, takiego jak rugby nie da się uprawiać samemu. Musisz mieć zaufanie do ludzi, pracować wspólnie i czasem się poświęcić dla drużyny. Oczywiście jest jakaś forma podporządkowania, bo ktoś jest kapitanem, a ktoś trenerem, ale nie grasz tylko na siebie. Nie jesteś indywidualistą Messim, tylko grasz w drużynie. Tam budują się głębokie przyjaźnie, która nie opierają się tylko o wspomnienia z obozu harcerskiego, ale są podparte zaufaniem i współdziałaniem. To niezwykle cenne wartości w biznesie.
Czy można więc powiedzieć, że rugby pozwala ustawić życiowy celownik?
- Pomaga dzięki umiejętności samodyscypliny, współpracy i dzielenia się rolami. Musimy zrozumieć, że nie wszyscy robimy to samo – jeden jest łącznikiem, drugi wiązaczem. Tak samo jest w biznesie – nie możemy mieć samych prezesów. Ktoś musi być od lewej, a ktoś od prawej flanki. Zrozumienie tego dla młodych ludzi jest bardzo istotne. Tu pojawia się jednak jeszcze inne zagrożenie. Otóż kapitan najlepszego zespołu rugby wśród juniorów, musi w pewnym momencie zakasać rękawy i zostać młodszym sprzedawcą, młodszym programistą, młodszym księgowym, czy nawet młodszym górnikiem. Tymczasem mało kto dba w naszym kraju o to, by młody zawodnik zdawał sobie sprawę, że tu i teraz może być gwiazdą na skalę mikro - w wieku 17 lat zarabiać 8 tysięcy w lidze okręgowej futbolu i być mistrzem świata i okolic. Ale taka bajka szybko się kończy. Nie mówię już o przypadku, kiedy złamie nogę, ale gdy okazuje się, że na I ligę jest najpierw za słaby, potem już za stary i kończy jako stróż na parkingu. Jest więc zagrożenie, że jeśli sport cię pochłania, a nikt cię nie poprowadzi, to może cię wciągnąć za głęboko pod powierzchnię. Wystarczy popatrzeć co się stało z Fortuną, albo Łuszczkiem – medale olimpijskie, potem depresja, alkohol i długie wychodzenie na prostą. Nie wszyscy pojadą na igrzyska, więc trzeba pracować nad głową. A w tym pomaga zdyscyplinowanie i szacunek do autorytetu. Trener wie lepiej, jak zrobić trening – uczymy się słuchać ludzi, którzy wiedzą na jakiś temat więcej, a to na pewnie jest cenniejsze, niż przeświadczenie o własnej nieomylności.
Można powiedzieć, że w tym punkcie znalazła się nasza młodzież. Wchodzą nie tylko do pierwszej drużyny, ale też w dorosłe życie. Te cechy wypracowane w rugby mogą zagwarantować im lepszy start w dorosłość?
- Nic nie gwarantuje sukcesu na ścieżce zawodowej. Mamy dużo większy potencjał, ale ani ciężka praca, ani umiejętności nie gwarantują sukcesu. Ważne, żeby te młode chłopaki zrozumiały to, co starałem się im przekazać podczas spotkania. Podstawową cechą życia, z którą spotkają się w najbliższych i kolejnych latach jest zmienność. Nie ma czegoś takiego jak gwarancja. Szansę na sukces, czy przeżycie możemy zwiększyć tylko będąc cały czas przygotowanym na zmianę. Bieżący przykład: spotykaliśmy się w Krakowie przed pierwszym wiosennym meczem. Wszyscy opowiadali jak będzie w tej rundzie. Nagle przyszedł koronawirus i wszystko zostało odwołane. Drużyny się przygotowały, zrobiły treningi, były plany, jak zająć miejsce w pierwszej czwórce, ktoś kogoś kupił z RPA, czy Tonga, a tu przyszedł „gościu z Chin” i powiedział koniec. Wyniki są takie jak po rundzie jesiennej. A ktoś się mógł spodziewać, że taki rodzaj przygotowań, takie sparingi, takie wzmocnienia zagwarantują sukces. Gucio! Nie ma! Nawet gwarancja bankowa niewiele ci w życiu daje.
Wspomniałeś o spotkaniu z Młodymi Smokami przed startem rundy. Odbyło się podczas zgrupowania w Myślenicach. Czy właśnie to chciałeś im wówczas przekazać? Uświadomić im potrzebę mentalnego przygotowania się na zmiany?
- Przede wszystkim, ponieważ ten element będzie coraz ważniejszy w naszym życiu. Tempo zmian, jakie nastąpiło od momentu kiedy byłem małym chłopcem było nieznane dla żadnego pokolenia w historii Ziemi. Mój ojciec to był niegłupi facet, pracował w handlu zagranicznym, znał dwa języki, był na placówce w czasie komunizmu, handlował z państwami Afryki. Moja mama kończyła karierę zawodową jako prokurent w dużej organizacji. Jednak mimo wielu rozmów, dyskusji, nie byli nigdy w stanie zrozumieć czym się zajmuję. Kiedy pojechałem na wieś do mojej rodziny na ślub, to byłem już tak wyćwiczony, że mówiłem, iż sprzedaję komputery. Oni sobie otwierali szufladkę i wrzucali mnie do niej jako „pan od komputerów”. Nawet nie próbowałem mówić o oprogramowaniu. Zmiana zaszła wykładniczo. Jesteśmy w o tyle dobrej sytuacji, że wiemy, iż te zmiany nadal będą zachodzić tak szybko, więc jesteśmy do tego mentalnie przygotowani. Wiem, że co miesiąc muszę poświęcać trochę czasu, żeby być up-to-date. Tymczasem mój ojciec zaglądał do nowinek technicznych raz na dwa lata, bo co się może zmienić w Maluchu? On jednak nie dorastał w tak szybko zmieniającym się świecie i nie był na to przygotowany. Ja mam tę świadomość, umiem się w tej rzeczywistości poruszać, więc nie muszę pytać dziecka, jak mam sobie dodać kontakt w telefonie.
Ten rok chyba szczególnie przypomina nam o zmienności. Rugby jako dyscyplina też zakłada ciągłą adaptację do zmiany. Czy myślisz, że ci młodzi ludzie będą potrafili przenieść analogię z boiska do życia? I również w codzienności łatwiej odnajdywać się w dynamicznej sytuacji?
- Myślę, że nie da się im tego przekazać, czy nakierować na to podczas jednego spotkania z „panem z Warszawy”.
Może to być jednak ziarenko, które zacznie kiełkować?
- Zwykłem mówić, że rozkład jest normalny. Co to oznacza? U jednego z chłopaków zostało zasiane ziarenko, zrozumiał przekaz, będzie go pamiętać i być może wykorzystywać. 80% z nich usłyszało i jeśli komunikat zostanie wzmocniony, to również może na tym skorzystają. A jeden pomyślał, że ma to gdzieś, bo to głupie gadanie i nic więcej. Tak się to rozkłada i nie ma w tym nic dziwnego. Na pewno małe umiejętności nabywane na boisku pozwalają ci lepiej opanować stres i wiedzieć, że wszystko się zmienia. Ta skala zmiany w życiu jest co prawda cztery razy większa, niż to, że kolega zszedł z boiska i trzeba wypełnić po nim lukę, ale przynajmniej nie jesteś sparaliżowany strachem. Umysł wie, że takie rzeczy się zdarzają. Możemy tu zrobić wojenną analogię. Weźmy pluton, który ma zająć wskazany dom, co jest niezwykle istotne. Wyżej jest pułkownik, który kieruje całą dywizją i wie, że powodzenie tej akcji nie ma żadnego znaczenia, bo najważniejsze rzeczy dzieją się na prawej flance. Jeszcze wyżej jest generał, który wie, że oni wszyscy tylko odciągają uwagę przeciwnika. Na boisku musimy reagować w ciągu kilku sekund. Ale potem przechodzimy poziom wyżej. Czyli musimy wiedzieć, co robić kiedy złamiesz nogę, gdy zostawi cię dziewczyna, albo dostaniesz nową robotę, ale nie w Krakowie tylko w Szczecinie. Trzeba się dostosować, a tego nie da się tego przećwiczyć. Możemy tylko zbierać doświadczenia i być gotowym na zmianę. Często tłumaczę moim dzieciom - przygotujcie się do tego, że ludzie będą was oszukiwać. Nie spinajcie się, że ktoś was okradł, jest krętaczem i bezwzględnym chamem, bo tak jest. Trzeba dalej żyć. Roztrząsanie tego nie ma sensu.
Nie można płakać nad rozlanym mlekiem?
- Nie tylko. Trzeba pościerać i iść po nowe, albo zdecydować, że tym razem zrobimy kaszę bez mleka. Awanturowanie się o za słoną zupę w restauracji nie ma sensu. Po prostu więcej tam nie przyjdę. Gdyby ktoś spalił mi dom, na który wydałem półtora miliona, to warto się awanturować. Ale spalony kotlet, czy pijany kelner? Ernest Hemingway powiedział, że „denerwować się, to znaczy mścić się na własnym zdrowiu za głupotę innych ludzi”.
Patrząc retrospektywnie na swoje życie i moment kiedy sam byłeś przed egzaminem maturalnym, co Twoim zdaniem jest najważniejsze dla tych chłopaków w tej chwili?
- To jest trudne pytanie. Odpowiedzią, która jest prawdziwa i uniwersalna, a więc i ogólna, to jest sugestia, żeby nie zostawiali życia własnemu biegowi. Wyizolowali się od innych bodźców, zastanowili, zrobili analizę wszystkich „za i przeciw” i świadomie podjęli decyzję. Jaka ona by nie była, byle była świadoma. Wybieram szkołę wyższą. Sprawdzam, która jest najbliżej. Okazuje się, że to Akademia Medyczna, która mi nie pasuje, więc patrzę na kolejną. Zaczyna się proces myślowy, który prowadzi nas do celu. Proces - nie przypadek. Co więcej - w każdej chwili możemy zrobić krok w tył. Z tego wynika umiejętność planowania. Warto planować - nie dlatego, że te plany się ziszczą, tylko dlatego, że uczy nas to przewidywania rzeczy nieprzewidywalnych. Np. zastanów się ile czasu zajmie ci zrobienie jajecznicy? Powiedzmy 15 min. Notujesz to w kajecie. Potem okazuje się, że to 30 min. Mama pyta, dlaczego tak długo? Odpowiadasz, że akurat Krzysiek zadzwonił. Następnym razem znów wpisujesz 15 minut i znów jest 30, bo musiałeś wyjść z psem. Po sześciu razach dochodzisz do wniosku, że jeśli zakładasz, że coś potrwa 15 min, to statystycznie potrwa 30, ponieważ pojawi się ileś zmiennych, których nie przewidzisz. Myślenie w tych kategoriach pozwala więc przewidywać rzeczy nieprzewidywalne. Po jakimś czasie staje się to intuicyjnie. Ktoś pyta ile będzie trwać twój lot. Sam przelot to 9 godzin, ale ty, bez namysłu odpowiadasz 14, bo wiesz, że musisz być wcześniej, odprawić się, potem odebrać bagaż i bierzesz pod uwagę opóźnienie. Tak uczymy się planować. Każdy opracowuje swój system.
Czyli każdy musi przepracować i dojść do swojego planu?
- Oczywiście! Umawiam się z żoną do notariusza. Ona nie lubi się spóźniać, więc wyjeżdża godzinę wcześniej. W mieście korki i brak miejsc parkingowych, więc stawia auto na parkingu pod Pałacem Kultury i dojeżdża tramwajem. Jest 15 min przed czasem, ale potem musi wrócić po auto, a po drodze jeszcze coś kupić. Jeśli nie będzie się spieszyć, to umówi się z koleżanką. Wychodzi więc z domu o 9:00 i mówi, że na kolejne spotkanie może umówić się o 16:00. Dlatego ja nie mogę dla niej zaplanować trasy, bo zrobiłbym to zupełnie inaczej. Spóźniłbym się 5 min, bo to notariusz świadczy mi usługi, więc nic się nie stanie. Zaparkuję „na wydrę” i w razie czego zapłacę mandat. Będę jechać trzy razy szybciej, więc wyjadę z domu o 11:00, a kolejne spotkanie mogę mieć o 13:30, bo u notariusza podpiszę dokument i wyjdę, a żona dopilnuje spraw do końca. Ta sama sprawa - mnie zajmie dwie godziny, a żonie sześć. Każdy z tych planów jest dobry i prawdziwy, ale nie możemy posługiwać się nawzajem swoimi planami, bo się zrobi bałagan.
Każdy musi więc opracować swój system planowania. Dlatego uważam, że młodzi rugbiści Juvenii mogą się pomylić, ale muszą świadomie podjąć decyzję i wiedzieć dlaczego dokonali konkretnego wyboru. Na tej podstawie nauczą się np., że wybieranie czegoś, „bo jest blisko” zawsze kończyło się źle, albo wręcz przeciwnie. Trzeba dać sobie szansę wyciągnąć wnioski! Bo skąd 19-latek ma posiadać mądrości życiowe? Żeby pomóc im w tym procesie, trzeba by z każdym z osobna przesiedzieć dwa tygodnie, wypić morze piwa, pogadać gdzie się czuje mocny, a gdzie słaby i coś odpowiedzialnie, bardzo delikatnie zasugerować. To ich życie. Ich decyzje. Ważne tylko by były poprzedzone analizą i procesem myślowym.
Czyli powinniśmy pozwolić sobie na błąd, żeby nauczyć się i zdobyć doświadczenie?
- Tak. Uporządkowanie procesu decyzyjnego jest bardzo ważne. Weź kartkę i wypisz wszystkie „za i przeciw”. Jest taka zasada, że dojrzały człowiek w wieku 25-30 lat, w przeciągu pięciu sekund podejmuje 80% trafnych decyzji. Poza bardzo skomplikowanymi zagadnieniami, statystycznie lepiej jest podjąć szybko decyzję niż ją odwlekać w czasie. Nie dotyczy to oczywiście ekstremalnych sytuacji, kiedy nic nie wiesz. Przychodzi córka i pyta, czy wziąć spodnie z dolnej, czy górnej półki. Zero danych. Jak byś długo nie myślał, to i tak nic nie wykombinujesz. Ale jeśli możesz zebrać dane, poukładać je, położyć na stół wszystkie składowe, to gdy wyjdziesz na balkon, chwilę odetchniesz, wrócisz i podejmiesz decyzję, to wielce prawdopodobne, że to będzie właściwa decyzja.
Wracając do pytania o wskazówkę na maturalnym rozdrożu…
- Pierwszy punkt - poświęcić czas, zebrać dane i podjąć decyzję. Punkt drugi – potraktować to jako wstęp do nauki podejmowania decyzji w przyszłości, bo będzie ich coraz więcej. Punkt trzeci – zadbać o to, by wybory nie były mocno zawężające. Jeśli nie wiesz czego chcesz – nie zawężaj horyzontów. Nie można podejmować decyzji dotyczących świata, siedząc w bunkrze w Górach Świętokrzyskich. Trzeba mieć szersze spojrzenie. Zebrać dane, czy pogadać z ludźmi. I to nie z dziadkiem. Dziadek jest najbardziej doświadczony, ma 94 lata, pamięta Franza Josefa, ale jego wiedza raczej nie pomoże ci w wyborze zawodu. Może ci doradzić jak bezpiecznie inwestować wedle wiedzy, która sprawdza się od czasów faraonów, ale nie pytaj go o zawód. Potrzebne jest mądre pytanie ludzi i samodzielne podejmowanie decyzji. Opieranie się na sugestii, ale nie przyjmowanie zaleceń. Ja czasami przewrotnie pytam głupich ludzi co uważają. I robię odwrotnie, bo skoro są głupi, to głupio wymyślą. To też jest cenna dana wyjściowa.
Czy można więc napisać dla tej młodzieży optymalne scenariusze?
- Można radzić i sugerować. Myślę, że osoby z takim potencjałem i umiejętnością samoorganizacji powinny iść w kierunku biznesów, gdzie sami za siebie odpowiadają. Dać sobie szansę tworzenia czegoś ciekawego i co więcej, żeby w jakiś sposób łączyło się to ze sportem. Hipotetyczna sytuacja - idą do 4F i tworzą linię strojów do rugby. Wiedzą co jest ważne, mają praktykę, a w szatni mogą zawsze zapytać o zdanie młodszych kolegów i dzięki temu zaproponować najlepsze rozwiązania. Albo angażują się w pracę u producenta odżywek i zostają szefami regionu, bo znają się na rzeczy do spodu. Rozumieją temat, jak Kubica, który ma doświadczenie mechaniczne i umie precyzyjnie przekazać swojemu zespołowi, co należy zmienić. Trafnie identyfikuje problemy, czym oszczędza mechanikom trzy dni szukania. Nie zakładam, że wszyscy ci młodzi zawodnicy pójdą na studia, czy założą potem własne spółki, ale warto myśleć o łączeniu dwóch specjalności, które posiadają. Rugby plus coś - sport plus coś. Nie myśleć o tym, żeby załapać się na etat w kopalni węgla Bogdanka w dziale zaopatrzenia i będzie super, tylko robić coś fajnego, co długofalowo może przynieść owoce. Nawet jeśli to się nie wydarzy, to sam potencjał, który będzie się w nich kształtować sprawi, że pracując u kogoś też będą biznesmenami, a nie wyrobnikami. Kiedy jesteś mentalnym biznesmenem to nie boisz się, że cię zwolnią. Podejmowanie ryzyka jest dla Ciebie standardem - tak jak radzenie sobie w trudnych sytuacjach i negocjowanie. Zwolnienie z pracy oznacza szansę, a nie porażkę.
Wracając jeszcze na koniec do powiązań sportowo-biznesowych. Zaangażowałeś się w Juvenię osobiście, spotykając się choćby z chłopakami, żeby porozmawiać o ich planach na przyszłość, ale związałeś też z klubem swoją firmę. Co cię skłoniło do tego, by rozpocząć współpracę między DahliaMatic i Juvenią?
- Znów jest to nieoczywiste i stoi za tym historia. Decyzja o tym, żeby wejść w Juvenię była dwuetapowa. Pierwszy etap stanowił przypadek. Tu wracamy do tego, co mówiłem o podejmowaniu decyzji w pięć sekund. W wielu wypadkach, nie przeprowadzam dogłębnych studiów. Np. kiedy mam kupić rower to przychodzę do sklepu i biorę pierwszy z prawej. Jeżdżę na nim dwa lata i potem już wiem, że był za niski, miał za grube opony i za mało przerzutek, ale sprawdziło się siodełko i kilka innych elementów. Wówczas mogę przyjść z powrotem do sklepu i powiedzieć co mi pasowało, a co nie i z pomocą specjalisty kupić rower idealny. Jakbym miał się tego domyślać, to minęłoby pół roku, a ja nadal nie wybrałbym roweru. Na tym samym „patencie” wpadłem na Juvenię. Będąc w Dublinie, nad kuflem Guinnessa, ktoś mi zasugerował, że jest taki klub, który warto wesprzeć. Powiedziałem OK - spróbujmy. Nie robiłem studiów, który zespół jest najlepszy - na Juvenię padło losowo. Potem okazało się, że macie w klubie fajnych ludzi, że jest grupa zdolnych młodych chłopaków, że pracujecie z młodzieżą, że nie przejmujecie się bardzo miejscem w tabeli, bo macie cel prowadzić młodzież i z nią powalczyć o coś więcej. Jest zaangażowanie i dużo fajnych emocji. Stwierdziłem więc, że warto! To była weryfikacja poprzez ludzi, którzy pracują przy klubie oraz ich stosunek do tej pracy. Wyniki sportowe oczywiście są ważne, ale kiedy rozmawiam z Rafałem (Budką przyp. red.), to widzę, że jemu znaczną część procesora zajmuje chęć zadbania o młodych zawodników. Ja też mam taką konstrukcję - choć może zabrzmi to brutalnie - że chętniej wspieram młode talenty, czy domy opieki dla dzieci niż hospicja. Gdybym miał nieograniczony potencjał, sypnąłbym i tu i tu, ale jeśli jestem zmuszony wybierać, to wolę budować. Dusza mi podpowiada, że to jest lepsze. Tym łatwiej było mi podjąć decyzję, że chcemy tym chłopakom pomóc.
W kontekście tego punktu widzenia, co będzie dla Ciebie i DahliaMatic sukcesem we współpracy z Juvenią?
- Zajmuję się biznesem, jestem kapitalistą i przeciwnikiem państwa socjalnego. Jednak w głębi duszy mam potrzebę pomagania. Kiedy byłem młody, byłem punkowcem i wielokrotnie sobie pomagaliśmy w gronie przyjaciół w naprawdę trudnych sytuacja, gdy trzeba było czasami nieźle zaryzykować. Lubię, jak ludzie dobrze się ze sobą czują i wspierają. Nie lubię jednak luzu na siłę, kiedy wszyscy są cool i klepią się po plecach. Taka nieszczerość jest gorsza niż sytuacja, gdzie siedzimy w garniturach jak na akademii. Jeżeli to jednak prawdziwa, bliska relacja, obie strony to rozumieją i świadomie dążą w kierunku współpracy, to mamy sukces.
Jak to wygląda w praktyce?
- Idealną sytuacją by było, gdybyśmy np. byli w Krakowie - żeby już Was nie przenosić do Warszawy. Co dalej? Trzeba zrobić założenie, że nie ma czegoś takiego jak DahliaMatic. Jest 250 osobowości. Bardzo rzadko robi się biznes z firmy do firmy. Biznes robi człowiek do człowieka. Np. przyjeżdża sprzedawca DahliaMatic do dyrektora sprzedaży w firmie „Jan i synowie”. Albo ten sprzedawca spodoba się dyrektorowi, albo nie. Dahlia jest elementem stabilizującym wybór – bo to duża firma, więc daje poczucie bezpieczeństwa inwestycji. Ale raczej wskazuje pulę ludzi, z którymi chcesz się spotkać niż jest osobnym bytem. Jeśli przyjedzie do ciebie chamowaty gnojek, który będzie ci udowadniać, że na niczym się nie znasz, to po prostu się z nie dogadacie. I nie ważne jest to, czy ma wiarygodnego szefa, doświadczony zespół, czy sprawdzony produkt. Oczywiście mógłbym powiedzieć, że sukcesem we współpracy jest sytuacja, w której Juvenia zdobywa mistrzostwo świata z naszym logo na koszulkach. Dzięki temu We Francji, Nowej Zelandii, czy Tonga wszyscy nas znają i sprzedajemy masę naszych usług wartych miliony dolarów. Klub dostaje dwa miliony dolarów na sezon i mamy sukces na linii DahliaMatic – Juvenia. Natomiast jeśli zejdziemy poziom niżej, to z czysto ludzkiej perspektywy sukcesem będzie nawiązania głębszej znajomości. Doprowadzenie do tego, że rugbiści są na naszych wyjazdach integracyjnych i organizują nam dwa razy do roku meczu rugby dla pracowników. Osiem, czy dziesięć osób z firmy, które nie miały dotąd pojęcia o dyscyplinie mogą jej spróbować (choć trzeba zaznaczyć, że nasz prawnik jest rugbistą oldboyem). Część zawodników i zawodniczek ma u nas praktyki - czy to w sekretariacie, czy biurze projektowym. My mamy 250 osób, z czego 150 w Warszawie. Wy macie około 120 osób. I za pięć lat, mamy sytuację, że 10, czy 7 osób z Juvenii przetarło się przez Dahlię. Z naszej strony parę osób poznało rugby. Nawiązały się znajomości. Na moim poziomie myślenia to jest największy sukces. Różne rzeczy mogą się oczywiście zdarzyć, ale prawdopodobnie, 100 z tych 120 osób, zapytanych o Dahlię powie o niej dobrze. To ma nie tylko przełożenie biznesowe. Wyobraźmy sobie, że jadę do Krakowa i późnym wieczorem goście mnie glanują na Rynku. Wyciągają dowód i mówią: „O! Buda. On pomógł mojemu koledze to go puścimy”. Wówczas sukces naszej współpracy ma najważniejszy, bo czysto ludzki wymiar.
Kajetan Cyganik