Osiecki: Rugby to wspaniała przygoda życia 14.09.2021
Tweet
W swojej sportowej karierze grał w rugby przez siedemnaście lat, w tym dziewięć sezonów w sochaczewskim Orkanie. Był kapitanem reprezentacji Polski, rywalizował z drużynami w najwyższej lidze we Francji. Później został dyrektorem klubu Orkan, a obecnie, od blisko 11 lat pełni zaszczytną funkcję burmistrza Sochaczewa. W roku jubileuszu 50-lecia rugby w naszym mieście z Piotrem Osieckim rozmawia Maciej Frankowski.
Maciej Frankowski - www.sochaczew.pl
To prawda, że przed rugby trenował pan siatkówkę?
W klubie Bzura Chodaków. Zacząłem w pierwszej klasie liceum. Z moim ówczesnym sąsiadem Darkiem Miłkowskim jeździliśmy ciuchcią na treningi. Ogromne wrażenie robiły na mnie trofea znajdujące się w holu hali sportowej w Chodakowie, zdobyte głównie przez zawodników judo. Wychodziłem na parkiet, miałem w głowie te wszystkie medale i puchary, myślałem sobie „mistrzostwo Polski – żeby taki sukces sportowy kiedyś osiągnąć – to jest marzenie”.
Później zaczęła się przygoda z rugby. Pamięta pan początki?
Były po części zdeterminowane rodzinnie. Mój starszy brat Sławek grał w rugby. Mówił do mnie „Piotrek, zostaw siatkówkę. Tutaj jest fajna, poważna gra. Masz gorącą głowę, będziesz mógł się wyszaleć”. Mieszkaliśmy 200 metrów od stadionu i z racji odległości oraz sportowych zainteresowań, można powiedzieć, że boisko na Orkanie było moim drugim domem. Jeszcze zanim zacząłem treningi, przychodziłem na mecze rugby. Była to wtedy budząca wielką ciekawość nowość w naszym mieście. Po wywalczeniu w 1975 roku awansu Orkana do I ligi dyscyplina zyskała w Sochaczewie ogromną popularność. Stadion na każdym meczu był wypełniony kibicami po brzegi.
Pamięta pan swój pierwszy trening?
To był połączony trening drużyny seniorów prowadzonej przez Stefana Wydlarskiego i ekipy juniorów Bogdana Pietraka. Stefan Wydlarski kazał mi się ustawić w trzeciej linii młyna. W ogóle nie wiedziałem o co chodzi, co mam robić. Zapytałem brata, który grał wtedy w II linii. Sławek wytłumaczył mi, pokazał jak mam się wiązać. Ten pierwszy trening był dla mnie wspaniałym doświadczeniem. Bardzo mi się spodobało i wiedziałem już, że całkowicie „wsiąkłem” w tę grę.
Pierwszym pana trenerem był Bogdan Pietrak.
Bogdan Pietrak to legenda. To on stworzył sochaczewskie rugby. Wspólnie z bratem Ireneuszem są i będą symbolami Orkana. Bogdan był niesamowicie ciepłym człowiekiem, z dystansem do samego siebie. Na treningach tworzył atmosferę luzu, a jednocześnie potrafił zmobilizować swoich wychowanków do jeszcze cięższej pracy.
W 1979 roku pod jego wodzą, razem z drużyną juniorów, zdobyliście pierwszy w historii Orkana złoty medal mistrzostw Polski.
To była generacja zawodników, która pozwoliła przejść Orkanowi z tej pierwszej fazy - ciekawostki i beztroskiej fajnej zabawy - na etap poważnego podejścia do gry w rugby. Mistrzostwo Polski Juniorów zdobyliśmy pokonując wysoko w eliminacjach wszystkich naszych rywali. Rozgromiliśmy zespoły z Gdańska i Warszawy. W finale wygraliśmy w Sochaczewie z Czarnymi Bytom 46:10. Ówczesny trener kadry Franciszek Nowak mówił, że pokonalibyśmy nawet drużynę reprezentacji Polski. Był to dla nas ogromny komplement. Zresztą później, wielu zawodników z tej ekipy Orkana zagrało z orłem na piersi.
Jakby pan ocenił po latach tamtą generacji zawodników, zespół pana rówieśników?
To była drużyna wielkich indywidualności, ale jednocześnie potrafiliśmy stworzyć wspaniały kolektyw zgranych kumpli, którzy cieszyli się z tego, że są razem, którzy mieli wspólny cel, wspólne ambicje. W zespole nie było słabych punktów. Na każdej pozycji zawodnik Orkana dominował nad swoim przeciwnikiem. Wspominając kolegów sprzed lat paradoksalnie zacznę od zawodnika, który nie rozwinął w pełni swoich możliwości, bo wypadek samochodowy przerwał jego wyśmienicie zapowiadającą się karierę. Mówię o Stanisławie Kaczmarku. Grał na dziesiątce. W całej swojej karierze nie spotkałem lepszego kopacza. Z kilkudziesięciu metrów trafiał w pudełko zapałek. Ogromny talent! Inni moi rówieśnicy zasługujący na wyróżnienie, z którymi grałem w Orkanie a później w reprezentacji Polski, to m.in. Marek Lesiak czy Wojciech Kurant.
Jeszcze przed pierwszym sukcesem z ekipą juniorów, zadebiutował pan w drużynie seniorów i 1 października 1978 roku zagrał na wyjeździe z Lechią Gdańsk. Miał pan wtedy niespełna 17 lat.
Trenowałem dopiero od kilku miesięcy, a z wyjazdem do Gdańska wiąże się ciekawa historia. Już wtedy zawodników Orkana dopadała tak zwana „choroba morska” występująca w przypadku meczów rozgrywanych w Trójmieście. W sobotni poranek ktoś puka do drzwi. W progu stoi trener Wydlarski i pyta, czy Sławek i Piotrek są w domu, bo chce ich zabrać na mecz. Początkowo mama nie chciała mnie puścić, ale w końcu się zgodziła. Ostatecznie pojechaliśmy w piętnastu. Pierwszy i ostatni raz zagrałem wtedy w jednej drużynie z Bogdanem Pietrakiem, który choć już wcześniej zakończył karierę, to z powodu braku innych zawodników został wpisany do składu. Pamiętam, że miał wtedy za małe buty i po meczu bardzo bolały go stopy. Stefan Wydlarski, który też występował wtedy w roli grającego trenera, żeby niespełna 17-letniego młokosa poniekąd ukryć i ochronić, wystawił mnie do II linii młyna. A Lechia była wtedy silną ekipą, grającą twarde rugby. Naprzeciw mnie, w II linii drużyny z Gdańska, grał Jerzy Klockowski. Starałem się go zatrzymać, ale nie mając jeszcze wyszkolenia technicznego moja próba szarży zakończyła się tym, że „nadziałem się” na tak zwaną blachę. Zanim upadłem na murawę, widziałem tylko, że mam nogi wyżej od głowy. Pomyślałem - nie pęknę, jestem w końcu twardym facetem z Sochaczewa, podniosłem się i grałem dalej. Przegraliśmy 26:15, ale gdy już przeżyłem ten mecz i nadal chciałem grać w rugby, wiedziałem, że nic nie jest w stanie zrazić mnie do tej dyscypliny. Wielu młodych zawodników po takim chrzcie bojowym pewnie by zrezygnowało, ale jak byłem przekorny i powiedziałem sobie: jeszcze wam udowodnię, na co mnie stać.
Po trzech latach gry w Orkanie umiejętności rozwijał pan w AZS AWF Warszawa. Poznał pan tam Andrzeja Kopyta.
Trener Andrzej Kopyt spiął klamrą moje całe dorosłe rugby. To bardzo ważna postać w mojej sportowej karierze. Zdawałem maturę w 1980 roku i rozpoczynałem przygodę studencką. Poszedłem na warszawski AWF. Drużyna AZS była w tamtym czasie w polskim rugby potęgą. Pierwsze treningi to był dla mnie kosmos. Byłem młody, niedoświadczony, miałem za sobą kilka meczów w drużynie seniorów, a tu wkroczyłem na rugbowy uniwersytet. Musiałem się tam odnaleźć. Nie ukrywam, że moim celem była gra w pierwszym składzie, bo grzanie ławy nigdy mnie nie satysfakcjonowało. Nie było to łatwe, bo w wyjściowej piętnastce grało trzynastu aktualnych lub byłych reprezentantów Polski. Widziałem, jak wszyscy byli niesamowicie zaangażowani w treningi. Słowa trenera Andrzeja Kopyta były święte - jak mówił w błoto, to reprezentant Polski szedł w błoto. Nie było dyskusji.
Andrzej Kopyt zmienił też pana ustawienie na boisku.
Młody zawodnik Piotr Osiecki, grający wcześniej w III linii młyna Orkana, pojawia się w AZS i po kilku treningach staje się Piotrem Osieckim numerem 10. Trzęsienie ziemi! To tak, jakby w piłce nożnej z bramkarza zrobić napastnika. Gdy Andrzej Kopyt podszedł do mnie i powiedział „Piotrek będziesz dziesiątką”, pomyślałem, że facet chyba zwariował. Ja mam rozgrywać piłkę, konstruować akcje, rządzić nimi wszystkimi?! Za plecami w formacji ataku miałem samych reprezentantów Polski: Kazimierza Zaniewskiego na obronie, na skrzydłach Jerzego Jabłońskiego i Krzysztofa Jadacha, na środku grali Andrzej Kuć i Kazimierz Matczak. W trzeciej linii wiązali się kolejni etatowi kadrowicze: Czesław Jagieniak, Krzysztof Zawadzki, Witold Pieniek. I oczywiście na pozycji nr 9 Andrzej Kopyt. Razem, jako łącznicy młyna i ataku, mieliśmy „czytać grę”. Na początku byłem przerażony, ale potraktowałem to jako kolejne wyzwanie w życiu. Po jakimś czasie zaczęło mi się podobać i w pełni odnalazłem się na tej pozycji. Dzisiaj mogę powiedzieć, że dostrzeżenie we mnie tego potencjału, nie świadczy o mojej wielkości, lecz o wielkości Andrzeja Kopyta.
W czasie studiów na AWF grał pan przeciwko Orkanowi?
Tak, a naprzeciwko mnie w Orkanie na dziesiątce grał Irek Niemira. Dał mi odczuć, że jestem jeszcze młokosem. Zastanawiałem się nawet, czy nie ważniejsze dla niego było moje ciało, niż piłka. (śmiech). Dał mi w kość, wyszedłem z tego meczu trochę poturbowany, ale oczywiście wysoko wygraliśmy. Gdy grałem w AZS wygrywaliśmy wszystkie mecze. Nie było mocnych na tę ekipę. Przez dwa lata, gdy grałem w barwach warszawskiej drużyny akademickiej, zdobyłem dwa mistrzostwa Polski i Puchar Polski.
Ale przed powrotem do Orkana zdarzył się półroczny epizod w Czarnych Bytom?
Powód mojej krótkiej gry w Bytomiu był bardzo prozaiczny: obowiązek służby wojskowej. Do tego stopnia wkręciłem się w rugby, że nie chciałem robić dwuletniej przerwy. Czarni byli klubem górniczym, który, jak się potocznie mówiło, reklamował od wojska. Tym sposobem uniknąłem pójścia w „kamasze” na pół roku stając się górnikiem dołowym (śmiech). Aczkolwiek moim zadaniem było głównie fedrowanie na powierzchni, na boisku. Trafiłem wtedy do Czarnych razem z Wojtkiem Kurantem. Przyznaję, że ani razu nie zjechaliśmy na dół. Całe to zaplecze górnicze, ubrania na łańcuchach itd., widzieliśmy tylko, gdy załatwialiśmy sobie obiegówkę (śmiech).
Po powrocie do Sochaczewa, w 1984 roku, zdobywa pan z drużyną Orkana pierwszy w historii klubu brązowy medal.
Było to potwierdzenie naszych wielki możliwości. Ta drużyna już okrzepła i uwierzyła, że może sięgać po najwyższe trofea. Mieliśmy bardzo dobrą formację ataku, silny młyn był w stanie wytrzymać napór silniejszych drużyn i dawać bardzo dobre piłki do tyłu. Uważam, że osiągnęliśmy wówczas minimum, bo potencjał był znacznie większy. Grającym trenerem był, mający wówczas mocną pozycje w kadrze, Krzysiek Ciesielski - bardzo wymagający, wychowany na szkole Ryszarda Wiejskiego, stawiającego na silne przygotowanie wytrzymałościowe i szybkościowe.
Dlaczego w kolejnych sezonach nie udało się powtórzyć tego wyniku?
Moim zdaniem okres lat 80. w historii Orkana to ogromny, lecz niestety zmarnowany potencjał. Duże możliwości tamtej drużyny nie przełożyły się na medale. Jeszcze lepszy wynik mogliśmy osiągnąć w 1989 roku, ale nieszczęśliwie przegrany w Sochaczewie mecz z Rudą Śląską 3:10 zamknął nam drogę do gry w finale, czyli zdobycia co najmniej srebrnego medalu. Pamiętam to spotkanie jeszcze z innego powodu. Mój przyjaciel z reprezentacji, Grzegorz Bielecki, myślał że jest to mój setny mecz w barwach Orkana i chciał mi zrobić niespodziankę. Zamówił u Krzysztofa Ciesielskiego, który trudnił się stolarką, taki słynny rugbowy upominek - słupy. Mam tę pamiątkę do dziś.
W tym samym czasie, gdy zdobywał pan brązowy medal z drużyną Orkana rozpoczęła się też przygoda w reprezentacji Polski.
Nie mogłem sobie wymarzyć lepszego debiutu. Maj 1984 roku na stadionie warszawskiej Skry i mecz z Francją. Z ławki rezerwowej wpuścił mnie trener Ryszard Wiejski. Stanąłem na boisku naprzeciw swoich idoli. To było niesamowite, bardzo emocjonalne przeżycie. Przed tym i każdym następnym meczem, gdy słyszałem Mazurka Dąbrowskiego, przenosiłem się w świat niesamowitych emocji. Te same emocje towarzyszą mi teraz, gdy już jako burmistrz miasta stoję 11 listopada na placu Kościuszki.
Zagrał pan z orłem na piersi w sumie 35 razy, zdobywając 25 punktów. Który mecz w kadrze szczególnie zapadł w pamięci?
Choć do każdego starcia podchodziłem równie poważnie, tak samo niezapomniane jak debiut pozostaną moje ostatnie występy. Mecze z Holandią i zagrany na wyjeździe z Andorą w 1993 roku.
A jak postrzega pan dziś reprezentację Polski?
W latach 80. poziom reprezentacji był o wiele wyższy niż obecnie. Poza drużynami z Wysp Brytyjskich rywalizowaliśmy z najlepszymi zespołami w Europie, w grupie A FIRA, czyli z Francją, Włochami, Hiszpanią, Rumunią. Teraz o takich rywalach i takim poziomie polskiego rugby możemy tylko pomarzyć. Ubolewam, że władze Polskiego Związku Rugby nie są w stanie wyegzekwować, co najmniej od wszystkich klubów ekstraligowych, żeby na serio potraktowały szkolenie młodzieży. Rugby nie będzie się rozwijało, jeśli na palcach jednej ręki można policzyć ośrodki w Polsce szkolące kolejne pokolenia zawodników. Na szczęście nie dotyczy to Orkana, który od lat jest jedną z największych kuźni rugbistów w Polsce.
Wracając do Sochaczewa, jak wspomina pan mecze reprezentacji Polski na stadionie przy ul. Warszawskiej?
Występy w narodowych barwach, w moim mieście, na moim rodzimym stadionie, były zawsze dla mnie wielkim wydarzeniem. Stawałem do hymnu naprzeciw ukochanych trybun, na których byli członkowie mojej rodziny, przyjaciele, wszyscy znajomi. Był to podwójny zaszczyt. Łza kręciła się w oku. Dodatkowo ten tradycyjny szpaler kibiców na sochaczewskiej Maracanie przy wyjściu na boisko. Pamiętam, już jako kapitan, gdy wyprowadzałem drużynę Polski na murawę – to poklepywanie, skandowanie „Piotrek, Piotrek, Piotrek!”. Coś niesamowitego…
Wspomniał pan o funkcji kapitana reprezentacji polski, pełnionej w latach 1987-1989. To była decyzja trenera?
Po latach mogę chyba powiedzieć, że nie do końca było to po myśli szkoleniowca. Był to głos całego zespołu. Ryszard Wiejski pewnego razu powiedział, że musimy wybrać kapitana. Reakcja drużyny była automatyczna - „no to Piotrek”. Po czym trener odpowiedział „ale Piotrek gra na obronie, to trochę daleko. Może ktoś bliżej akcji?” „Nie, nie… Piotrek” - odpowiedzieli mu zawodnicy. Bardzo podbudowało mnie tak ogromne zaufanie kolegów z drużyny. Bo to właśnie kapitan w trakcie meczu powinien mobilizować ich do lepszej gry, szczególnie gdy drużyna przegrywa. Obrazek z meczu naszych piłkarzy na Euro ze Słowacją, gdy przegrywając po pierwszej połowie Polacy wychodzili z szatni na boisko, pogadując sobie, a dopiero dziesięć metrów za nimi kroczył kapitan - to była dla mnie katastrofa. Nie mogłem na to patrzeć, wyłączyłem telewizor.
Wróćmy do historii Orkana. Jedno z wydarzeń, które śmiało można określić kamieniem milowym w historii sochaczewskiego rugby, miało miejsce 14 czerwca 1987 roku. Pamięta je pan?
Doskonale. To był dwudziesty mecz w historii starć obu drużyn i pierwsze zwycięstwo Orkana nad AZS Warszawa. Byłem grającym na „dziesiątce” trenerem. Wystawiłem do ataku dwóch 19-letnich debiutantów, Sławomira Jamkę i Roberta Popławskiego. Wypadli rewelacyjnie. Na skrzydle świetny mecz zagrał Janek Gil. I ja byłem tego dnia w dobrej dyspozycji. Zdobyłem cztery punkty - przyłożenie. Ostatecznie wygraliśmy w Warszawie 19:10. To była sensacja do tego stopnia, że gdy wróciliśmy do Sochaczewa kibice pytali nas „za ile kupiliście ten mecz?”. Z kolei Andrzej Kopyt komentował żartobliwie „Wygraliście tylko dlatego, że wyjechałem wtedy do Stanów Zjednoczonych”. To bardzo ważny mecz w historii Orkana, przełamanie pewnej niemocy. Jak przyjeżdżały do Sochaczewa mocne drużyny z wybrzeża, to musiały się mocno napracować, żeby wygrać, a czasem i to nie wystarczało, bo schodziły z boiska pokonane. AZS miał z kolei "przepis na Orkan" i do tej pory zawsze wygrywał.
A mimo to, w 1989 r. zdecydował pan o kontynuowaniu sportowej kariery we Francji.
Miałem 28 lat i zdawałem sobie sprawę, że w polskim rugby osiągnąłem niemal wszystko. Byłem kapitanem reprezentacji, zostałem uhonorowany tytułem Rugbisty Roku 1988 (wręczanym w 1989 r.), korciło mnie, żeby postawić przed sobą nowe wyzwania. To był czas masowego exodusu polskich rugbistów do Francji. Tak jak w latach 80. zdecydowana większość reprezentacji Polski składała się z zawodników AZS, tak w kolejnej dekadzie na zgrupowania kadry przyjeżdżali niemal wyłącznie rugbiści grający w francuskich klubach. Do wyjazdu namówił mnie Wojtek Kurant. Wyruszyliśmy w czterech. Było z nami jeszcze dwóch zawodników Budowlanych Lublin, Henryk Kostrzewa i Ireneusz Zolich, który, co ciekawe już od wielu lat mieszka w Sochaczewie.
Wyjazd do Francji to odważna decyzja - kraj z inną kulturą, innym językiem. Co na to najbliżsi?
Podjąłem decyzję z pełną świadomością, że jeśli mam wyjechać, to z całą rodziną. Pojechałem w październiku 1989 r. a w styczniu następnego roku dołączyła do mnie żona z dwiema córkami. Gdy trafiłem do Francji moja znajomość języka ograniczała się do słów bonjour i s'il vous plaît, a kinematografia kojarzyła mi się z przepiękną aktorką Catherine Deneuve. Jestem osobą, która uwielbia nawiązywać relacje międzyludzkie, więc umiejętność komunikacji była dla mnie niezbędna. Nie wyobrażałem sobie, że krzyczę do kolegów na boisku „ej ty, podaj piłkę”. Na początku obawiałem się o córki, ale okazało się, że niepotrzebnie. Dzieci chłoną jak gąbka do tego stopnia, że w zależności gdzie mieszkaliśmy, a często się przeprowadzaliśmy, tam moje córki łapały lokalny akcent. Sam przez pierwszy miesiąc pobytu miałem cały czas włączony telewizor, żeby osłuchiwać się z językiem. Musiałem się przystosować, zasymilować z tą kulturą, również inną kulturą rugby. Trafiłem do jednej z ojczyzn tego sportu, kraju gdzie cieszy się ogromną popularnością. Szczególnie na południu Francji, gdy widzisz z oddali kawałek trawiastego pola, to z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że zobaczysz tam też słupy.
Z czym nowym spotkał się pan we francuskim rugby, a czego nie było wówczas w Polsce?
Odkryciem było dla mnie to, jak mentalnie należy przygotować się do meczu. Największym żartownisiom na godzinę przed meczem zmieniał się wyraz twarzy. W szatni panowało całkowite skupienie, koncentracja, mobilizacja. Wyjście z niej na mecz, było jak wyruszenie grupy gladiatorów gotowych na wojnę. Gdy szatniarz albo kierownik drużyny spóźnił się, żeby otworzyć, to młyn wychodził razem z drzwiami. Taki był poziom emocji.
Przez pięć lat grał pan w czterech francuskich klubach.
Pierwszy sezon występowałem w niewielkim klubie RC Morez, przy granicy ze Szwajcarią. Awansowaliśmy do III ligi. Następnie odezwał się do mnie mój reprezentacyjny kolega Jarosław Sikorski. Dał mi kontakt do I-ligowego (najwyższa klasa rozgrywkowa we Francji) zespołu US Avignon, na południu kraju. Zagrałem w nim jeden sezon, a w następnym przeszedłem do I-ligowego beniaminka US La Pontet. Ostatnie dwa lata spędziłem w klubie RC Pontoise, gdzie staraliśmy się o awans do II ligi. Byłem już wtedy 33-letnim zawodnikiem i zdawałem sobie sprawę, że moja kariera zbliża się do końca, tak samo jak pobyt we Francji. Już wcześniej postanowiłem, że gdy skończę sportową przygodę, razem z rodziną wracam do Polski. Można powiedzieć, że trochę symbolicznie historia zatoczyła koło. W ostatnim meczu w barwach RC Pontoise zagrałem w III linii młyna, na wiązaczu - pozycji nr 8, czyli tak jak zaczynałem, tak też skończyłem. Później, niestety, pogłębiła mi się kontuzja kręgosłupa i z rozsądku musiałem zakończyć karierę. Wróciłem do Sochaczewa.
Od ponad 10 lat jest pan burmistrzem Sochaczewa. Jakie widzi pan podobieństwa i różnice między grą w rugby a pracą w samorządzie?
W całym naszym życiu, obojętnie jakie pełnimy funkcje, nigdy nie jesteśmy na bezludnej wyspie. Zawsze przebywamy w otoczeniu innych ludzi, pracujemy w konkretnym środowisku. Różnice między grą w rugby, a pracą w samorządzie są w istocie niewielkie. Różnią się cele i charakter pracy. Metodyka pozostaje niezmienna. To przede wszystkim praca w zespole. Jeśli jest się liderem, czy to kapitanem reprezentacji Polski czy burmistrzem miasta, to żeby zacząć wymagać czegoś od innych, najpierw muszę wymagać od samego siebie. Najważniejsza jest współpraca z innymi ludźmi, bo nawet jeśli będę w czymś najlepszy, to sam nic nie osiągnę. Sport uczy odpowiedzialności, konsekwencji i samodyscypliny, dlatego moje doświadczenie, kapitał zdobyty podczas kariery sportowej, wykorzystuję teraz w swoim dalszym życiu - zawodowym, społecznym i towarzyskim.
Ogląda pan mecze w telewizji, komuś kibicuje, są jakieś ulubione drużyny?
Z prawdziwą przyjemnością, jeśli tylko pozwala mi na to czas, oglądam transmisje meczów. Gdy nie mogę być na stadionie, a mam sposobność zobaczyć mecz Orkana w telewizji czy internecie, to zawsze oglądam. Cieszę się, że rugby w Polsce jest coraz bardziej medialne. Przyznam też, że zdarzało mi się zasiąść wspólnie przed ekranem z osobami, dla których była to pierwsza styczność z tym sportem. Słyszałem komentarze „jakie to jest super, jak to się fajnie ogląda. Cały czas na tym boisku coś się dzieje”. Oczywiście, gdy coś było niezrozumiałe, to tłumaczyłem zasady – kiedy młyn, co się dzieje jak piłka wypadnie do przodu, itd. Ale bez przesady, żeby też nie popsuć atmosfery. Jeśli chodzi o moje ulubione drużyny, to od zawsze jestem zafascynowany rugby francuskim i nowozelandzkim. Jestem zakochany w tych drużynach. Obie grają ręką bardzo szybkie i widowiskowe rugby, przy czym moi ulubieni All Blacks są w tym trochę bardziej wyrafinowani niż Les Bleus.
Oglądał pan z trybun mecz o brąz ze Skrą Warszawa. Jakie wrażenie zrobiła na panu zwycięska drużyna Orkana?
Jestem pełen podziwu dla obecnej drużyny, jej rozwoju, tym jak zawodnicy pięknie „odpalili” na koniec sezonu podczas starcia z Ogniwem Sopot. Mecz o trzecie miejsce Orkana ze Skrą pokazał nie tylko umiejętności poszczególnych zawodników, ale też niesamowitą dojrzałość i konsekwencję całej drużyny. To tego elementu brakowało w zespole z mojej epoki i późniejszych ekipach Orkana. W rozgrywanym w Warszawie małym finale nasza drużyna zaimponowała mi szczególnie w ostatnich dziesięciu minutach. Zawodnicy mogli stwierdzić, że już niezależnie od wszystkiego mają brązowy medal. Różnica siedemnastu punktów była dla rywali nie do odrobienia. Jednak nie odpuścili. Honor im nie pozwolił. Grali do końca i wygrali do zera.
Spotkał się pan z porównaniami obecnej ekipy Orkana z drużynami sochaczewskiego klubu sprzed lat?
Słyszałem kilka razy od kolegów z boiska „jak ten Orkan gra. My byśmy to wygrali”. Otwarcie im wtedy odpowiadam, że dzisiejszy zespół Orkana, będąc w takiej formie jak 3 lipca 2021 roku gdy wywalczył medal, gdyby on spotkał się z brązową drużyną z 1984 roku w ówczesnej dyspozycji, to wygrałby 40:0. I to tylko wtedy, jeśli ci młodzi ludzie by się nad nami zlitowali, bo gdyby bardziej przycisnęli, to wynik byłby jeszcze wyższy. Może byśmy nie ustępowali im w tak zwanym czytaniu gry, na pozycjach 9 i 10, ale w bezpośrednim starciu nie mielibyśmy szans. Rugby poszło niesamowicie do przodu, wymaga od zawodników jeszcze większej wytrzymałości i szybkości. To obecnie bardzo wyrafinowana gra, gdzie czasem jeden błąd decyduje o tym, że drużyna przegrywa mecz.
To rok 50-lecia rugby w Sochaczewie. Czego, z okazji tego okrągłego jubileuszu, życzy pan RC Orkan w kolejnych latach?
Pięćdziesięcioletnia historia pokazuje, że największą wartością sochaczewskiego rugby są ludzie, którzy zakochali się w tej dyscyplinie sportu. Wszystkie sukcesy są wynikiem ciężkiej pracy zawodników, trenerów, działaczy, kibiców. To ich konsekwencja i upór w dążeniu do celu sprawiła, że ta dyscyplina sportu jest obecna i rozwija się od pół wieku. Mam nadzieję, że te najtrudniejsze okresy w historii Orkana, jak chociażby ten z początku lat 90., mamy już za sobą. Obecnie klub osiągnął stabilizację pod względem organizacyjnym, ma coraz lepszą sytuację finansową, jego władze są w stanie zapewnić coraz lepsze warunki zawodnikom i trenerom. Wierzę, że wywalczony w tym roku brązowy medal mistrzostw Polski w piętnastkach będzie początkiem pasma sukcesów i Orkan pokaże na co go stać. Rugby to doskonała szkoła życia, która uczy dyscypliny, odpowiedzialności i szacunku do drugiego człowieka. Wychodząc na boisko nigdy nie widziałem przed sobą znienawidzonego wroga, którego chce zniszczyć, lecz sportowego rywala, którego muszę pokonać swoimi umiejętnościami. Zawodnikom, trenerom i działaczom życzę, aby potraktowali grę w rugby jako wspaniałą przygodę życia. To podróż podczas której spotykamy wielu wspaniałych ludzi, przeżywamy ogromne emocje. Nikt nam i kolejnym pokoleniom sochaczewskich rugbistów tego nie zabierze. Tym, którzy grają obecnie, i tym co przyjdą grać w przyszłości w barwach sochaczewskiego Orkana życzę wielu sukcesów, przyjaźni oraz satysfakcji z uprawiania tej trudnej a jednocześnie przepięknej dyscypliny sportu.
Zdjęcie: portalsamorzadowy.pl